"...i wszystko ogólnie super już mamy, tylko jeszcze ten kurs nieszczęsny..." "A tak... sala jest, a tu jeszcze na kurs trzeba biegać." "Nooo taak, mówię ci... coś okropnego! Po co to w ogóle robią?"
Rozmowa, jakiej byłam mimowolnym świadkiem (można uciec oczami, uszami ciężko) dotyczyła oczywiście przygotowań do ślubu kościelnego, a rzeczony, odsądzony od czci i chwały kurs to nie kurs szydełkowania dla młodej Żony, względnie majsterkowania dla młodego Męża, ale kurs przedmałżeński.
Czy naprawdę jako taki kurs przedmałżeński to taki dopust Boży, który stanowi główny powód irytacji narzeczonych czy też może jakość kursu powoduje, że przyszli małżonkowie woleliby uciec, gdzie pieprz rośnie aniżeli w nim uczestniczyć?
Jak zwykle, prawda jest pośrodku.
Z racji różnych zawirowań osobistych dane mi było dwukrotnie uczestniczyć w kursie przedmałżeńskim. Były to nie tylko zupełnie różne parafie. Ba! To były zupełnie różne miasta!
Odbywszy jeden i drugi do końca, mogę powiedzieć tylko: za jeden z nich prowadzący powinni dostać Oscara, za drugi prowadzący zasłużyli na Złotą Malinę. Ale od początku.
W teorii jest tak, że kurs przedmałżeński składa się z dwóch części. Jedna to faktyczny kurs, zaś druga to spotkanie w poradni małżeńskiej. W zależności od chęci prowadzących, można z tego zrobić mistrzostwo świata albo zupełną masakrę piłą mechaniczną.
Kurs przedmałżeński, który mnie dosłownie uwiódł, był naprawdę długi, ale możecie mi wierzyć, że profesjonalizmu i dbałości o szczegóły niejeden businessman mógłby się z niego nauczyć. Cały kurs podzielony był na moduły: o życiu i relacjach w małżeństwie, o zasadach chrześcijańskiego życia w małżeństwie oraz tradycji chrześcijańskiej, o aspektach prawnych małżeństwa (łącznie z dokumentami) oraz o współżyciu seksualnym. Nie byłoby w tym nic dziwnego i nowego, gdyby nie fakt, iż każdy z tych modułów był prowadzony przez specjalistę w tej dziedzinie. Pierwszym zajął się dyplomowany psycholog, drugim duszpasterz, trzecim - prawnik i czwartym seksuolog. Oczywiście, całość oparta na zasadach zgodnych z nauczaniem Kościoła Katolickiego (trudno, żeby inaczej), ale jednak przekazywana przez doświadczonych profesjonalistów. Zajęć było w sumie dziesięć i z każdego z nich można było bardzo wiele wyciągnąć dla siebie. Następnie każda para INDYWIDUALNIE (wbrew pozorom, to bardzo ważne) umawiała się w poradni małżeńskiej, w której dowiadywała się konkretnych sposobów obserwacji płodności, procesów przebiegających w organizmie kobiety, radzenia sobie z niepłodnością, etc. Zajęcia te prowadzone były przez... lekarza ginekologa, czyli chyba najbardziej kompetentną w tej materii osobę.
Tyle o jednym kursie. Pora na łyżkę dziegciu.
Drugi kurs przedmałżeński można przyrównać do PRL-owskiego sposobu budowania osiedli: byle jak, byle gdzie, byle wyrobić się w planie (dobrze, że nie pięcioletnim). Tu również był podział na właściwą część kursu oraz zajęcia w poradni małżeńskiej. Szczerze mówiąc, nie wiem, która z tych części była bardziej beznadziejna. W pierwszej spotkania były krótkie, wyraźnie bez planu, tematyka mocno przypadkowa, a dobór "prelegentów" wysoce nietrafiony (były to tylko osoby duchowne, czasami wyraźnie zawstydzone poruszaną tematyką). Najgorsze było niestety przed nami: poradnia małżeńska była prawdziwą katastrofą. Spotkania były zbiorcze, ale tematyka taka sama, jak w kursie wcześniej omawianym, więc nie było mowy o intymności, możliwości zadawania pytań, dzielenia się wątpliwościami, etc. Prowadzący nie bardzo chyba sami orientowali się w tym, co mówią, rzucając raz po raz slogany w stylu "Kościół zabrania", "w Kościele nie wolno", nie podpierając jednak tych tez argumentami (co uważam za największy afront względem instytucji, jaka tym ludziom zaufała, powierzając im nauki przedmałżeńskie: żaden zakaz Kościoła nie jest rzucony ot tak - zawsze stoi za tym argumentacja), unikając za wszelką cenę pytań i konfrontacji. Na drugim z trzech spotkań prowadząca nawet nie udawała, że wie, o czym mówi, tylko sięgnęła po broszurę o NPR (Naturalnym Planowaniu Rodziny) i czytała na głos zawarte w niej treści. Przyznam, że zakończenie tej farsy i uzyskanie "zaliczenia", które dołącza się do reszty ślubnych dokumentów przyjęłam (i mam wrażenie, że nie tylko ja) z wielką ulgą.
Co mogę powiedzieć ogólnie względem nauk przedmałżeńskich? MUSZĄ BYĆ I SĄ BARDZO, ALE TO BARDZO POTRZEBNE.
Małżeństwo jako sakrament to decyzja na całe życie, musi być podjęta po głębokim przemyśleniu. Temu właśnie (vide: przemyśleniu) ma służyć kurs przedmałżeński - refleksji nad sobą, nad narzeczonym/narzeczoną, nad tym, że biała suknia i wesele to parę godzin, a po nich następuje wiele długich lat i nie można raz danego słowa, tak po prostu złamać. Ale, żeby ten efekt uzyskać, kurs przedmałżeński musi być prowadzony z sercem, po odpowiednim przygotowaniu, nie na "odczep się" przez osoby zupełnie do tego się nie nadające. Tylko wtedy spełni on swoje zadanie. Inaczej będzie właśnie takim zbędnym problemem, za jaki często mają go narzeczeni. Ale w zasadzie, jeśli niektóre nauki wyglądają jak ten drugi przeze mnie opisany, to doprawdy, trudno się dziwić...
2 komentarze:
Nauki przedmałżeńskie są straaasznie nudne :)
A nie powinny być właśnie!
Prześlij komentarz