Dla wielu osób receptą na szczęśliwe małżeństwo jest odpowiednie
dobranie się charakterami. Co to jednak znaczy „dobranie” charakterami? Czy
lepiej jak będziemy bardzo podobni czy lepiej jak będziemy zupełnie różni?
Gdzie leży granica „dobrania”, a gdzie nie ma ono w ogóle racji bytu?
Z moich dotychczasowych obserwacji zarówno par
małżeńskich, jak i w ogóle relacji międzyludzkich, mogę wysnuć pewien wniosek:
charaktery nie są gwarancją dobrego małżeństwa, tak samo jak dobrej przyjaźni
czy porozumienia z drugim człowiekiem. Sedno tkwi w zupełnie czymś innym, a owo
mityczne „dobranie” jest kwestią naprawdę trzecio-, jeśli nie czwartorzędną.
Co zatem może stanowić receptę na dobre małżeństwo?
Odpowiedź na to pytanie, jest o tyle prosta, co trudno jest ją wprowadzić w
życie i nadać charakter status quo.
Analizując kwestię relacji międzyludzkich, okazuje
się, że ludzie wcale nie dogadują się najlepiej z podobnymi sobie, ani wcale
nie dogadują się najlepiej z zupełnie odmiennymi od siebie. Najważniejszą i
zasadniczo kluczową w tej kwestii sprawą jest bowiem nie posiadanie takiego
samego charakteru, ale takiego samego albo przynajmniej zbieżnego pod wieloma
względami systemu wartości. W małżeństwie chodzi dokładnie o to samo. Wyobraźmy
sobie taką parę: ona: żywiołowa, rozgadana (co bardziej symptomatyczne dla
kobiet, ale niekoniecznie), pełna werwy, on: spokojny, ułożony, niegniewny.
Teoretycznie gotowa katastrofa, nie dogadają się, niemożliwe. A tu małżeństwo
trwa w najlepsze. Więcej: wydaje się, że miłość z czasem tylko nabiera mocy.
Tajemnicza siła? Nie. Raczej moc wartości wyznawanych przez tych dwoje. Przecież
wartości nie znają ograniczeń charakterologicznych. Zarówno „pozytywna
wariatka”, jak i „siła spokoju” mogą nade wszystko cenić lojalność, wierność,
miłość małżeńską, zasady chrześcijańskiego budowania komunii małżonków.
Charakter ma tu niewiele do czynienia.
Czyli co? "Że jak niby mamy podobne wartości to
koniec sprawy?" Wszystko jasne? Pewnie, że nie. Pan Bóg czyniąc małżeństwo,
wcale nie obiecał, że będzie z górki. Co zatem jeszcze ma znaczenie?
Na początku pisałam o relacjach międzyludzkich jako
takich (dopiero potem prześliznęłam się do małżeństwa). W nich kluczem jest
właśnie wspólny system wartości i zazwyczaj na nim poprzestajemy. W małżeństwie
trzeba pójść krok dalej. W małżeństwie trzeba popracować.
No tak, wielu westchnie. Popracować nad małżeństwem
to dla niektórych „popracować nad małżonkiem”. Bo przecież, parafrazując
słynnego Erica Berne’a „gdyby nie on, to ja…”, „gdyby nie ona, to my…”.
Tajemnicą Poliszynela w psychologii i coachingu jest pewna rzecz – znają ją ci,
których kiedyś sytuacja zmusiła do refleksji nad własnym życiem (małżeństwem,
pracą, etc.) – zmienić można, owszem, ale tylko siebie. I właśnie ta zmiana, ta
chęć poświęcenia czegoś u siebie jest warunkiem niezbędnym w zapewnieniu
harmonii i szczęścia w małżeństwie. Ktoś, kto żyje w związku małżeńskim, musi
nastawić się na drugiego człowieka. Musi zrozumieć, że małżeństwo to już nie
„ja i ty”, ale „my”. Rzecz jasna, nie chodzi o to, by całkowicie zarzucić
siebie i swoje potrzeby, hobby, oczekiwania. Sedno tkwi w przemyśleniu, na ile
moje „ja” może funkcjonować bez szkody dla „my”. I na ile „my” nie ucierpi,
jeśli „ja” będzie spełniało swoje potrzeby.
Czy jest to proste? Oczywiście, że nie. Wymaga od nas wiele wysiłku, wiele pracy nad samym sobą. Czy warto? Z całą pewnością warto walczyć o swoje małżeństwo, o swoją Żonę/Męża, o swoją rodzinę. To, że człowiek potrzebuje drugiego człowieka jest normalne i naturalne, jest kwestią komplementarności kobiety i mężczyzny, zaś potrzeba bycia z kimś jest dowodem na niepełność człowieka i jego dobrze pojmowaną marność, a małżeństwo to pragnienie jednoczesnego dawania i brania. Im bardziej bowiem umiemy wsłuchać się w potrzeby drugiego człowieka (vide: małżonka), tym bardziej będzie w nas rosnąć zdolność do obdarzania sobą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz