środa, 18 stycznia 2017

RECEPTA NA SZCZĘŚLIWE MAŁŻEŃSTWO?

Dla wielu osób receptą na szczęśliwe małżeństwo jest odpowiednie dobranie się charakterami. Co to jednak znaczy „dobranie” charakterami? Czy lepiej jak będziemy bardzo podobni czy lepiej jak będziemy zupełnie różni? Gdzie leży granica „dobrania”, a gdzie nie ma ono w ogóle racji bytu?

Z moich dotychczasowych obserwacji zarówno par małżeńskich, jak i w ogóle relacji międzyludzkich, mogę wysnuć pewien wniosek: charaktery nie są gwarancją dobrego małżeństwa, tak samo jak dobrej przyjaźni czy porozumienia z drugim człowiekiem. Sedno tkwi w zupełnie czymś innym, a owo mityczne „dobranie” jest kwestią naprawdę trzecio-, jeśli nie czwartorzędną.
Co zatem może stanowić receptę na dobre małżeństwo? Odpowiedź na to pytanie, jest o tyle prosta, co trudno jest ją wprowadzić w życie i nadać charakter status quo.
Analizując kwestię relacji międzyludzkich, okazuje się, że ludzie wcale nie dogadują się najlepiej z podobnymi sobie, ani wcale nie dogadują się najlepiej z zupełnie  odmiennymi od siebie. Najważniejszą i zasadniczo kluczową w tej kwestii sprawą jest bowiem nie posiadanie takiego samego charakteru, ale takiego samego albo przynajmniej zbieżnego pod wieloma względami systemu wartości. W małżeństwie chodzi dokładnie o to samo. Wyobraźmy sobie taką parę: ona: żywiołowa, rozgadana (co bardziej symptomatyczne dla kobiet, ale niekoniecznie), pełna werwy, on: spokojny, ułożony, niegniewny. Teoretycznie gotowa katastrofa, nie dogadają się, niemożliwe. A tu małżeństwo trwa w najlepsze. Więcej: wydaje się, że miłość z czasem tylko nabiera mocy. Tajemnicza siła? Nie. Raczej moc wartości wyznawanych przez tych dwoje. Przecież wartości nie znają ograniczeń charakterologicznych. Zarówno „pozytywna wariatka”, jak i „siła spokoju” mogą nade wszystko cenić lojalność, wierność, miłość małżeńską, zasady chrześcijańskiego budowania komunii małżonków. Charakter ma tu niewiele do czynienia.

Czyli co? "Że jak niby mamy podobne wartości to koniec sprawy?" Wszystko jasne? Pewnie, że nie. Pan Bóg czyniąc małżeństwo, wcale nie obiecał, że będzie z górki. Co zatem jeszcze ma znaczenie?
Na początku pisałam o relacjach międzyludzkich jako takich (dopiero potem prześliznęłam się do małżeństwa). W nich kluczem jest właśnie wspólny system wartości i zazwyczaj na nim poprzestajemy. W małżeństwie trzeba pójść krok dalej. W małżeństwie trzeba popracować.
No tak, wielu westchnie. Popracować nad małżeństwem to dla niektórych „popracować nad małżonkiem”. Bo przecież, parafrazując słynnego Erica Berne’a „gdyby nie on, to ja…”, „gdyby nie ona, to my…”. Tajemnicą Poliszynela w psychologii i coachingu jest pewna rzecz – znają ją ci, których kiedyś sytuacja zmusiła do refleksji nad własnym życiem (małżeństwem, pracą, etc.) – zmienić można, owszem, ale tylko siebie. I właśnie ta zmiana, ta chęć poświęcenia czegoś u siebie jest warunkiem niezbędnym w zapewnieniu harmonii i szczęścia w małżeństwie. Ktoś, kto żyje w związku małżeńskim, musi nastawić się na drugiego człowieka. Musi zrozumieć, że małżeństwo to już nie „ja i ty”, ale „my”. Rzecz jasna, nie chodzi o to, by całkowicie zarzucić siebie i swoje potrzeby, hobby, oczekiwania. Sedno tkwi w przemyśleniu, na ile moje „ja” może funkcjonować bez szkody dla „my”. I na ile „my” nie ucierpi, jeśli „ja” będzie spełniało swoje potrzeby. 
Czy jest to proste? Oczywiście, że nie. Wymaga od nas wiele wysiłku, wiele pracy nad samym sobą. Czy warto? Z całą pewnością warto walczyć o swoje małżeństwo, o swoją Żonę/Męża, o swoją rodzinę. To, że człowiek potrzebuje drugiego człowieka jest normalne i naturalne, jest kwestią komplementarności kobiety i mężczyzny, zaś potrzeba bycia z kimś jest dowodem na niepełność człowieka i jego dobrze pojmowaną marność, a małżeństwo to pragnienie jednoczesnego dawania i brania. Im bardziej bowiem umiemy wsłuchać się w potrzeby drugiego człowieka (vide: małżonka), tym bardziej będzie w nas rosnąć zdolność do obdarzania sobą. 

Brak komentarzy: